Gdy w 2010 roku rządy objął Rafał Bruski Platforma Obywatelska miała podobną liczbę radnych co PiS, wejście w koalicję z SLD było konieczne dla uzyskania większości. W tamtym okresie PO oddała SLD nawet dwóch wiceprezydentów, do tego dwóch wiceprzewodniczących Rady Miasta.
W 2014 roku SLD wystawiło co prawda kandydata na prezydenta, ale wyglądało to już tak, że było to bardziej proforma, a PO z SLD byli już dogadani na koalicję. Po tych wyborach SLD przypadł już jednak tylko jeden wiceprezydent.
W roku 2018 lewica podeszła podobnie jak w 2014 roku, w rezultacie kandydatka lewicy uzyskała bardzo słaby wynik, Rafał Bruski wygrał w pierwszej turze, a SLD przypadły zaledwie 4 mandaty radnych – do końca tej kadencji klub ten skurczy się do 3 po odejściu Ireneusza Nitkiewicza. Lewica utrzymała jednak wiceprezydenta, choć KO mogłaby rządzić samodzielnie.
Nowa Lewica po wyborach, które odbędą się za kilka tygodni chciałaby zachowania status quo, a z powodu tego, że notowania są słabe i nie ma pewności, że uda się wprowadzić choć jednego radnego, to liczono na wspólną listę z Koalicją Obywatelską, Nowa Lewica była gotowa nawet nie wystawiać kandydata na prezydenta, co byłoby na rękę prezydentowi Rafałowi Bruskiemu. W ubiegłym tygodniu negocjacje na szczeblu ogólnopolskim jednak zostały zerwane przez Koalicję Obywatelską. Również wśród bydgoskich radnych można odczuć wrażenie, że Nowa Lewica nie jest potrzebna jako koalicjant. Są też głosy, że dlaczego Inicjatywa Polska albo Nowoczesna, które tworzą KO nie mają wiceprezydenta, a Nowa Lewica ma? Najbliższe tygodnie pokażą jaka będzie przyszłość Nowej Lewicy, od której coraz częściej dystansuje się też lewicowa partia Razem.